Pracę nad rolą rozpocząłem klasycznie, od wyszukiwarki internetowej. Marian Zembala. Grafika. Szukaj. Kiedy zobaczyłem pierwsze zdjęcia, od razu poczu



Pracę nad rolą rozpocząłem klasycznie, od wyszukiwarki internetowej. Marian Zembala. Grafika. Szukaj. Kiedy zobaczyłem pierwsze zdjęcia, od razu poczułem się zwolniony z konieczności upodobnienia fizycznego. Różni nas prawie wszystko, choćby wzrost. Tak rozpoczęła się wielka przygoda poszukiwania obrazu wewnętrznego oraz sposobu bycia, które pozwolą widzom rozpoznać w moim filmowym portrecie, wówczas jeszcze docenta, Mariana Zembalę.

Od produkcji otrzymałem numer telefonu do profesora z informacją, że jest serdeczny, pomocny, zaangażowany w sprawy naszego projektu i bardzo zapracowany. Umówiliśmy się w Warszawie, w ogródku restauracji niedaleko Ministerstwa Zdrowia. Spotkanie trwało godzinę. Profesor w tym czasie zdążył odebrać kilka telefonów w sprawie pacjentów, w sprawie kliniki, w sprawie ustaw. Do naszego stolika podeszło kilka osób: przywitać się, umówić na spotkanie, potwierdzić jakieś wcześniejsze ustalenia. Wszyscy serdecznie witani, w tej chwili najważniejsi. Patrzyłem na człowieka, który jednocześnie rozmyśla nad kilkoma sprawami i każdą popycha choć odrobinę do przodu. Ze mną rozmawiał tylko o Zbigniewie Relidze, mówiąc, jak ważne jest, żeby opowiedzieć ludziom o jego dokonaniach. O sobie prawie nic. Zakończyliśmy spotkanie umówieniem mojej wizyty w Zabrzu, gdzie „wszystko już sam zobaczę”. Po tym krótkim spotkaniu żegnaliśmy się jak starzy znajomi. Wyszedłem na ulice Warszawy oszołomiony ilością bodźców i oczarowany osobowością postaci, którą przyjdzie mi zagrać, a o której nadal nic nie wiedziałem. Kiedy pojawiłem się w Zabrzu po raz pierwszy, przywitał się ze mną serdecznie i dalej zajmował swoimi sprawami. Nie mieliśmy czasu zamienić więcej niż kilka zdań. Po prostu pozwolił mi być swoim cieniem. Kiedy spotykaliśmy: lekarza, pielęgniarkę, pacjenta, kierowcę, przedstawiał mnie, mówił, że robimy film o Relidze, „Pan Piotr będzie mną”, po czym w kilku miłych słowach opowiadał mi o osobie, z którą już za chwilę przystępował do rozwiązywania kolejnego zagadnienia. Okazało się, że przygotowywał mnie w ten sposób do następnego etapu wtajemniczenia. Kiedy przyjechałem po raz drugi, już na dłuższy pobyt w klinice, zaraz po przywitaniu poinformował mnie, że właśnie wyjeżdża na Zjazd Światowej Organizacji Kardiochirurgów. Dostałem kartę, koszulę, spodnie, fartuch — i tak zostałem na kilka dni Marianem Zembalą. Zespół przyjął mnie jak swego — i wszyscy opowiadali: wspominali, żartowali, odgrywali go. Cały czas praca, praca, praca. A gdzie życie prywatne, gdzie rodzina? To przecież zawsze interesuje aktorów, a widzów najbardziej, cały człowiek — prywatny. Bardzo szybko padło zdanie - klucz: „Chcesz wiedzieć, jaki był Marian trzydzieści lat temu, patrz na Michała”. Posłuchałem. Michał, syn Mariana, w przerwach między operacjami wprowadzał mnie w arkana chirurgii, mówił o pacjentach, nowych technologiach, badaniach. Znowu praca. Postanowiłem więc wyciągnąć go na kolację, poza mury szpitala. Po całym dniu operacji usiedliśmy w restauracji i znów jeden temat: serce. W końcu zapytałem: „Michał, a jaki był twój ojciec wtedy?”. „Piotr, po rozmowach z jego zespołem znasz go na pewno lepiej niż ja. Kiedy zaczęło się Zabrze, to oni widzieli go częściej. Może dlatego najpierw nie chciałem być chirurgiem, a może dlatego w końcu nim zostałem…” Poszedłem do hotelu. Michał wrócił do domu, żeby popracować nad grantem naukowym. Kiedy spotkaliśmy się o ósmej rano w klinice, na odprawie wszyscy gratulowali mu udanego przeszczepu. Kiedy on to zrobił? Okazało się, że w nocy dostał informację, że jest dawca dla dwuletniej pacjentki. Pojechał do Krakowa, odbył rozmowę z rodzicami półtorarocznego dziecka, które właśnie zginęło w wypadku samochodowym. Zgodzili się oddać serce. Michał zabrał je do Zabrza i wszczepił innemu dziecku. I to wszystko wtedy, kiedy ja spałem. „Uratowałeś życie”. „Miałem akurat dyżur”. Przypomniałem sobie jedno z powiedzonek profesora: „ Noc jest zwykłym dniem pracy, panie kolego”. I wtedy anegdota uzyskała ciężar życia, pracy kardiochirurgów, zawsze nierozerwalnie związanego ze śmiercią. Kiedy już rozpoczęliśmy zdjęcia do filmu, te słowa, jak również wiele innych zasłyszanych zdań, anegdot, sytuacji, dzięki zgodnej woli scenarzysty i reżysera znalazły swoje miejsce w filmie. Na planie czułem, że moim zadaniem jest donieść do widzów to, co usłyszałem i zobaczyłem, że to jest moja praca. Choć od pierwszego spotkania w Warszawie widziałem się z Marianem Zembalą jeszcze kilkanaście razy, choć byłem kilkakrotnie w Zabrzu, choć Marian był częstym gościem na planie, konsultował scenariusz i sceny operacji, choć później spotykaliśmy się się przy okazji pokazów filmu, okazało się, że już nigdy nie powiedział mi o sobie więcej niż wtedy. Dlaczego? Na początku byłem zagubiony, gdy próbowałem odpowiedzieć sobie na to pytanie, ale później mnie olśniło: on po prostu zaakceptował mnie jako odtwórcę jego postaci i potraktował jak siebie. Moją uwagę skierował na innych, którzy stali się współautorami filmowego portretu nie tylko Mariana Zembali, ale i całej grupy ludzi, dla których serce jest najważniejsze. Kiedy spotkaliśmy się w Zabrzu na premierze filmu, którą zorganizował dla swoich najbliższych, zobaczyłem, jak wielu jest tych, którzy czują się z nim związani: ludzie po przeszczepach, koleżanki i koledzy po fachu, uczniowie, współpracownicy i rodzina — w końcu rodzina, i to jak liczna. Wszyscy odnosili się do niego z wielką sympatią, co spływało też na mnie, bo jeszcze przez chwilę byłem nim. I znowu każdy, kto podchodził, mógł czuć się w tej chwili dla niego najważniejszy. Jak on to robi? PS: Następnego dnia rano otworzyłem skrzynkę mailową: „Dziękuję, że tak godnie reprezentowałeś mnie na ekranie. Marian”. Godzina wysłania: druga czterdzieści trzy.

Jeden z bogów

Panie profesorze, cała Polska zna historię profesora Zbigniewa Religi oraz pierwszego udanego przeszczepu serca w Zabrzu. Jednak o zespole, który towarzyszył Relidze podczas pierwszych prób przeszczepu i zabiegu zakończonego sukcesem, większość z nas dowiedziała się dopiero z filmu Łukasza Palkowskiego Bogowie. Jak to jest być jednym z bogów?

Spokojnie. Nigdy nie uważaliśmy się za bogów i nikomu z nas takie porównanie nawet nie przeszło przez głowę. Przyznam, że z tytułem filmu od samego początku mieliśmy pewien problem. I nie tylko ja miałem problem, miała go również żona profesora Religi, która mówiła, że twórcy filmu trochę przesadzili. W naszej wspólnej rozmowie usilnie namawialiśmy autora scenariusza do zmiany tytułu na znacznie skromniejszy, ale pozostał nieugięty. Ostatecznie okazało się, że twórcy czuli ten tytuł nieco lepiej. Chcieli odrzucić pewną kulturową oczywistość, kulturową może nawet niezręczność, którą niesie ze sobą pojęcie „Bóg” w liczbie pojedynczej. Użyto w tym celu innej liczby — „bogowie”. I w ten sposób niezręczność znika? Bo kiedy mówimy „bogowie”, kiedy posługujemy się liczbą mnogą, wówczas ten element konfliktu metafizycznego się oddala. Wiemy, że nie mówimy o podmiocie naszej wiary, że jest to jedynie metafora, że bohaterów historii, którą za chwilę obejrzymy, było kilku, że mają ciało, że się pocą i mają swoje ludzkie, codzienne problemy, że są jednymi z nas. Czyli mała litera na początku? Zdecydowanie. Ale pomimo to sugerował pan, razem z profesorem Bochenkiem, zmianę tytułu. Coś was w tym tytule uwierało. Delikatnie sugerowaliśmy, że tytuł może nie jest do końca trafiony. Wydawał nam się zbyt, mówiąc wprost, egocentryczny, pyszny. Podpowiadaliśmy twórcom, że wolelibyśmy tytuł, który ma w sobie więcej pokory, więcej cech służebnych, ale scenarzysta Krzysztof Rak był nieugięty. Obstawał przy swoim, nie było zmiłuj się. Pomogli nam uporać się z tytułem oglądający premierowy pokaz księża arcybiskupi: śląski Damian Zimoń i opolski Alfons Nossol, którzy uznali, że tytuł filmu można odczytywać służebnie wobec przekazu pomocy i zaangażowania dla dobra potrzebującego, bliźniego, bo w gruncie rzeczy samo pojęcie ma charakter służebny. Zwyczajnie — nie znaliśmy się na tym. Nie było w was żadnych boskich cech? Nawet przez chwilę. W filmie zresztą chyba widać, że nie było w nas triumfalizmu. Owszem, lubiliśmy iść pod prąd, ale byliśmy świadomi własnych wad i ograniczeń. Przede wszystkim była w nas pokora. Wiedzieliśmy, że musimy zrobić wszystko co w naszej mocy, by dojść do zamierzonego celu, którym był przeszczep serca. W pewnym sensie był to nasz moralny obowiązek. Dopiero po którymś z rzędu przeszczepie dostrzegliśmy sukces, ale nawet wtedy był on gdzieś bardziej obok nas niż w nas samych. Owszem, udało nam się, ale codziennie nie patrzyliśmy w kamery, tylko w monitory przy łóżkach pacjentów. Ten sukces nas nie zaślepił, nie sprawił, że zaczęliśmy wierzyć w jakieś nadludzkie siły. To była ciężka codzienna, systematyczna praca, dzień i noc. Radość i satysfakcja były czymś wtórnym. Priorytetem było ratowanie życia, przywracanie zdrowia. Dobrze, nie byliście bogami, ale przyzna pan, że było w was jakieś nieludzkie szaleństwo? Pracując z Religą, trzeba było, zwłaszcza w tamtych warunkach roku 1985, mieć w sobie nie tylko wiele samozaparcia, ale i trochę z szaleńca. Z jednej strony powróciliśmy ze staży naukowo-szkoleniowych w bardzo nowoczesnych klinikach w Holandii, Wielkiej Brytanii, USA, z drugiej zaś trafiliśmy na wymagający gruntowanego remontu Zespół Poradni Zdrowia Psychicznego w Zabrzu, który my sami adaptowaliśmy, trochę z pomocą budowlanych, na zabrzańską klinikę kardiochirurgii i transplantologii. O sukcesie zdecydował chyba fakt, że będzie to pierwsza, ale przede wszystkim nasza klinika, przez nas wymyślona. Trochę zbudowana z murów, sprzętu i co najważniejsze z gotowych do poświęceń, bardzo ofiarnych i utalentowanych ludzi. Przecież chcieliśmy doskoczyć do wizjonerstwa profesora Religi, mimo że wspólnie tworzyliśmy bardzo zgrany zespół. Profesor bywał dla nas przewodnikiem, mentorem, który czuł się pewniejszy niż my sami w tej wizji nowoczesnego Zabrza. A może tylko taką wizję przed nami roztaczał? Nie miało to wówczas jednak większego znaczenia. On miał w sobie ułańską fantazję, co w chirurgii, szczególnie w tamtych czasach, często oznaczało dodatkowy problem. Był odważniejszy od nas. Świadomość tego stanu rzeczy pchała nas do przodu, chcieliśmy mu dorównać chociaż w tej odwadze. Ale to nie tylko my byliśmy szaleni. Wystarczy przypomnieć tu pielęgniarki, które z nami pracowały, perfuzjonistów, rehabilitantów, laborantki. Wspaniali, profesjonalni, bezkompromisowi ludzie, bez których nie dalibyśmy sobie rady. Byliśmy szaleńcami, nie bogami. Prym w tym zawodowym szaleństwie, nieustannie i do końca, wiódł profesor Religa.