Pylista ścieżka prowadząca do wąwozu była stroma i wąska, ale teraz, gdy niemal udało mi się dotrzeć do dna doliny, gdzie nie sięgały ostre promienie

Pylista ścieżka prowadząca do wąwozu była stroma i wąska, ale teraz, gdy niemal udało mi się dotrzeć do dna doliny, gdzie nie sięgały ostre promienie słońca, odetchnąłem, z ulgą witając powiew chłodniejszego powietrza. Był styczeń, a temperatura w ciągu dnia tylko nieznacznie przekraczała dwadzieścia stopni, ale ponieważ szedłem bardzo szybko, dobrze było znaleźć się w orzeźwiającym cieniu.

Choć wędrówka była uciążliwa, kochałem codwutygodniowy rytuał nabierania oczyszczonej wody, którą następnie zanosiłem i podawałem w Świątyni. W dół przemierzałem szlak tak szybko, jak się dało, miejscami nawet biegłem, by móc spędzić odrobinę więcej czasu przy źródle. Raz na jakiś czas towarzyszył mi Hector, który osobiście wygłaszał nad wodą słowa błogosławieństwa, choć tak naprawdę uzdrawiająca woda była darem bogów, abyśmy byli czyści i bez grzechu, gdy nadejdzie wielka powódź. To za sprawą tego oczyszczenia mogliśmy żyć w harmonii i wystrzegać się zła oraz pokus.

Za każdym razem, gdy ktoś był ranny albo chory, przynosiłem mu dodatkową porcję wody, bo według słów Hectora choroba była głównie przejawem poważnego zaburzenia harmonii. Hector mawiał też, że choć bogowie dawali nam wodę, ona zaś pomagała w leczeniu, to ostatecznie od ich woli zależało, czy ktoś zostanie uzdrowiony, czy nie. Czasami ich wolą było przywrócić zdrowie, a czasami, jak twierdził Hector, nie chcieli tego — my zaś musieliśmy się z tym pogodzić i nie kwestionować ich wyroków. Nie było nam dane znać powodów ich postępowania; przynajmniej jeszcze nie teraz.

Tak było w przypadku Mai. Rodzice powiedzieli mi, że gdy ujrzeli jej zdeformowaną nóżkę oraz odmienne od zwykłych ludzi rysy twarzy, podawali po kilka kropel uzdrawiającej wody do jej małej, niemowlęcej buzi, ale najwyraźniej bogowie mieli swoje powody, by pozostawić ją taką, jaka się urodziła, gdyż tym razem woda nie poskutkowała.

Z kolei minionego lata, gdy podałem wodę Franklinowi Masseyowi, który skręcał się z potwornego bólu brzucha, jeszcze tego samego dnia mężczyzna nieoczekiwanie został uzdrowiony. Nigdy nic nie wiadomo.

Pewnie to prawda, że niezbadane są wyroki bogów, bo z tego, co wiedziałem, Franklin Massey był złośliwym staruchem, który całymi dniami chodził ze skwaszoną miną. Zaś Maya była jak mały promyk słońca. Gdybym to ja miał coś do powiedzenia tam na górze, w Elizjum, to zupełnie inaczej pokierowałbym ziemskimi sprawami, to pewne. Choć ostatecznie raczej nie miało to większego znaczenia, bo w Elizjum nie było chorób. Maya będzie mogła tam hasać po łąkach na dwóch cudnie sprawnych nogach, a jej umysł będzie funkcjonował tak jak mózg każdego innego człowieka. Uśmiechnąłem się do siebie na tę myśl.

Byłem jednak przekonany o magicznych właściwościach wody, bo za każdym razem, gdy ją piłem, ogarniały mnie spokój i szczęście. Czułem się oczyszczony i wzmocniony.

Po kolejnym ostrym zakręcie moim oczom ukazało się źródło. Woda była krystalicznie niebieska i migotliwa, a wokół bujnie kwitła zieleń. Ten widok zawsze sprawiał na mnie wrażenie małego raju, dlatego przez kilka minut po prostu stałem i przyglądałem się temu z zachwytem.

Odłożyłem lniany tobołek, w którym znajdowały się pojemniki na wodę, i położyłem się na plecach na trawie, splatając palce pod głową, by móc patrzeć na czyste, błękitne niebo, otoczone wyniosłymi ścianami kanionu. Wszystko wokół było tak potężne, tak cudne, pełne kolorów i świateł. Zastanawiałem się, jakim cudem Elizjum może być piękniejsze od tego, co bogowie urządzili nam tutaj, na ziemi.

Gdy tak leżałem, mój wzrok padł na krzew, który wydał mi się odgięty na bok tak, jak nigdy wcześniej nie widziałem. Zaskoczony uniosłem brwi, wstałem i podszedłem do niewielkiego, dziwnego otworu. Między skałami była szczelina, która ze względu na rosnącą tu gęstwinę dotychczas uszła mojej uwadze.

Odrobinę niespokojnie zajrzałem do środka, a ponieważ z zewnątrz nie byłem w stanie niczego dojrzeć, dałem krok do przodu. Po drugiej stronie ciasnota przejścia nagle ustąpiła miejsca otwartej przestrzeni, szedłem więc wyprostowany, rozglądając się po okolicy, w której dominował piach i kamienie, a pośród nich kilka spłachetków pustynnej trawy. Ale kawałek dalej usłyszałem szum płynącej wody, a zieleni pojawiało się coraz więcej. Po przejściu przez kolejną szczelinę wielkości drzwi znalazłem drugie źródło! Roześmiałem się głośno, z zachwytem przyglądając się ukrytemu jeziorku. Jakim cudem nigdy wcześniej tutaj nie trafiłem? Na dnie kanionu spędzałem więcej czasu niż ktokolwiek inny. To oczko wodne było nawet większe niż pierwsze — choć równie przejrzyste i błękitne — a wszędzie wokół rosły kwiaty. Był tu nawet malutki wodospad, a tak naprawdę strużka płynąca między dwiema większymi skałami.

Nagle moją uwagę zwróciło coś po prawej stronie, między dwoma kamieniami. Gdy podszedłem bliżej, ujrzałem pozostawiony przez kogoś na ziemi napis, a tuż obok, na kocyku rozłożonym u styku dwóch głazów tworzących niewielkie wgłębienie, leżały elegancko poukładane zabawki.

Przekrzywiłem głowę, przyglądając się znalezisku. Dwie lalki, plastikowa zastawa do herbaty oraz mały, różowy koń. Dziwne.

Powędrowałem wzrokiem do napisu na ziemi przed zabawkami. Z małych kawałków połamanych patyków ktoś ułożył imię „Eden”.

Twarz wydłużyła mi się ze zdziwienia. Czy to było jej miejsce zabaw? Przedmioty wyglądały na starsze. A może bawiła się tu od czasu swojego przybycia? Przez dłuższą chwilę z ciekawością wpatrywałem się w zabawki, walcząc z pokusą dotknięcia ich, lecz tego nie zrobiłem. Dzieci członków rady dostawały zabawki, ale dzieci pracowników nie. Mimo wszystko trzymałem ręce przy sobie. W tych zabawkach było coś bardzo, bardzo smutnego, co zniechęciło mnie do podniesienia ich i przyjrzenia się każdej z osobna. Pomyślałem o tym, jak wielu mam przyjaciół, i o naszych wspólnych zabawach każdego wieczoru po pracy — bawiliśmy się w różne odmiany gier, których nauczyli nas rodzice: w chowanego, w berka… Odkąd pamiętam, w Akadii nigdy nie brakowało ludzi, z którymi można spędzić czas. Przeciwnie, sztuką było znalezienie odrobiny spokoju, gdy człowiek znużył się obecnością innych, od bladego świtu do nocy bez przerwy o czymś opowiadających.

Ale Eden… czyżby nie bawiła się z innymi dziećmi, które mieszkały w głównej siedzibie wraz z nią? Dziećmi członków rady? A może z jakichś względów nie wolno jej było tego robić? Widziałem, jak moi przyjaciele patrzyli na nią, gdy miesiąc po miesiącu szła, by zająć swoje miejsce w Świątyni. Nadal z zainteresowaniem, ale jednocześnie ze świadomością, że jest inna niż reszta. Obca… Spoglądali na nią z pewną podejrzliwością, może nawet zazdrością.

Być może nie inaczej było z dziećmi członków rady. Wychowywała się oddzielnie od nich — nie zwyczajne dziecko, a jeszcze nie żona; dziwne połączenie obu tych ról — a zarazem nie była jedną z nas.

Wstałem i przez kilka długich minut ssałem dolną wargę, wyobrażając sobie Eden bawiącą się tutaj, w miejscu, które sobie znalazła. Całkiem samą.

Głośny krzyk jastrzębia wyrwał mnie z zamyślenia, więc wróciłem do źródła, by napełnić pojemniki wodą. Jeśli wkrótce nie wrócę do domu, mama z pewnością zacznie mnie szukać.

Przeszedłem przez krzaki między dwiema skałami i ułożyłem ich gałęzie tak, by szczelina nie rzucała się w oczy. Miałem nadzieję, że Eden będzie pamiętała, by zrobić to samo. Z jakichś względów nie chciałem, by ktokolwiek dowiedział się o tajemniczym źródełku bijącym za ukrytym przejściem.

* * *

Od tamtej pory przyglądałem się Eden uważniej, bardziej zaciekawiony tym, co robiła i jak żyła. Była tak blisko, a zarazem tak daleko od wszystkich pozostałych.

Obserwowałem główną siedzibę, jaśniejącą elektrycznym światłem pośród ciemności naszych ciasnych chatek, w których mrok wieczoru rozpraszały tylko świece.

Raz na jakiś czas widywałem ją, jak wygląda przez okno, kiedy bawiliśmy się na dużej połaci gołej ziemi nieopodal siedziby, tuż za pierwszą z chatek pracowników.

Któregoś upalnego dnia pod koniec maja bawiliśmy się w kopanie puszki. Tylko w naszym przypadku puszką był mały kawałek drewna, który wyłowiłem z rzeki płynącej tuż za naszym terytorium — jedynego źródła czystej, pitnej wody. Na własny użytek starałem się nazywać naszą grę „kopaniem pieńka”, bo słowo „puszka” przywodziło mi na myśl coca-colę… a jakże pyszna musiałaby być właśnie tu i teraz, kiedy byłem tak spragniony i spocony od południowego słońca.

Zupełnie nieoczekiwanie zauważyłem jasnowłosą główkę wychylającą się zza pobliskiego drzewa. Udałem, że jej nie widzę, i grałem dalej, ale od czasu do czasu zerkałem w tamtą stronę, aż wreszcie ujrzałem Eden stojącą pośród małego akacjowego zagajnika, na niemal otwartej przestrzeni.

W ciągu kolejnego kwadransa dziewczynka podchodziła coraz bliżej i bliżej naszego boiska, aż znalazła się na jego skraju, obok kilku innych graczy, którzy zostali już wyeliminowani.

Gdy podeszła tuż obok, mała ciemnowłosa dziewczynka o imieniu Hannah spojrzała na nią okrągłymi ze zdumienia oczami i wypaliła niespokojnie: — Czy możesz tutaj być?

Eden ściągnęła ramiona do tyłu, rozejrzała się dookoła i zatrzymawszy na mnie wzrok, szepnęła: — Zastanawiałam się, czy mogłabym się z wami pobawić.

Wszyscy odrobinę odsunęli się od niej, spoglądając na siebie z niedowierzaniem. Żadne z dzieci członków rady nigdy nie zapytało, czy może się z nami bawić; ani razu.

Wreszcie odezwał się Aaron Swift. — Nie. Ech… Wracaj do swojego pałacu, księżniczko. Nie jesteś jedną z nas. — Ale po chwili złagodził swoją odmowę. — Ty jesteś kwiatem, a my chwastami. Możesz być tylko jednym albo drugim. Powinnaś się bawić z innymi kwiatami — po czym posłał jej nikły, trochę niespokojny uśmiech.

Pozostałe stojące wokół dzieci pokiwały głowami, a policzki Eden spłonęły rumieńcem. Wbiła wzrok w ziemię i zrezygnowana westchnęła z wyczuwalnym drżeniem w głosie. Uświadomiłem sobie, że być może od tygodni, może nawet miesięcy zbierała się na odwagę, by zapytać, czy może się z nami pobawić.

Przypomniałem sobie o zabawkach ukrytych w kanionie obok źródła i pomyślałem, że dzieci członków rady także się z nią nie bawią. Była outsiderką dla obu grup. Nie miałem pojęcia dlaczego, bo nie wiedziałem, co działo się w głównej siedzibie, ale byłem pewien, że właśnie tak to wygląda. I gdy już-już miała zawrócić, niewiele myśląc, palnąłem: — To nieprawda.

Eden zatrzymała się w pół kroku i odwróciła się, by na mnie spojrzeć, a kilkoro innych dzieci zeszło z placu gry, żeby zobaczyć, co się dzieje i dlaczego przerwaliśmy zabawę.

Zbliżyłem się do Eden i powolutku obszedłem ją dookoła, podczas gdy ona stała nieruchomo i tylko kręciła głową, by śledzić mnie wzrokiem.

— Słyszałaś o powoju, który nazywamy blaskiem poranka? — uśmiechnąłem się i spojrzałem w jej głębokie, niebieskie oczy. Była dzieckiem, ale nie sposób było nie dostrzec jej urody.

Uniosła brew i zagryzła wargę, przecząco kręcąc głową.

Stanąłem przed nią i skrzyżowałem ręce na piersiach. — Ten powój to piękny kwiat, bardzo delikatny. Błękitny, tak jak twoje oczy — zawiesiłem głos i znów się uśmiechnąłem. — Ale wiesz, co jest w nim niezwykłego? — nachyliłem się, a Eden z błyszczącymi z ciekawości oczami też przysunęła się bliżej. — Sekret powoju jest taki, że jeśli mu pozwolisz, rozpleni się na wszystkich twoich uprawach, bo nie jest tylko kwiatem. To także chwast, bardzo zaborczy. Silniejszy, niż się wydaje.

Popatrzyłem na otaczających mnie przyjaciół. — Chodzi mi o to, że nie trzeba być tylko kwiatem albo tylko chwastem. Można być jednym i drugim — wzruszyłem ramionami. — Wydaje mi się, że właśnie tak jest z niektórymi ludźmi. — Popatrzyłem na przyjaciół i wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, znacząco unosząc brwi.

— Niech mnie, Calder, przysięgam, że czasami potrafisz wymyślać bajki na poczekaniu — fuknął Xander. — Kwiaty, chwasty, dobra, niech będzie, po prostu pograjmy. Eden może być w twojej drużynie.

Wszyscy rozbiegli się na swoje pozycje. Na twarzy Eden powoli zakwitał coraz szerszy uśmiech, aż wreszcie, patrząc na mnie, roześmiała się w głos.

Jej śmiech był chyba zaraźliwy, bo biegnąc na swoje miejsce, zorientowałem się, że ja także śmieję się od ucha do ucha.

Ale to, co wtedy powiedziałem, było prawdą. Ten powój był pięknym kwiatem i jednocześnie chwastem — przynajmniej tu, w Arizonie. Świetnie o tym wiedziałem. Pomagałem wyrywać jego wielkie pęki, próbujące wyssać całą wodę z naszych plonów.

W prażących promieniach słońca graliśmy jeszcze co najmniej godzinę, zanim Matka Miriam nie wyszła z siedziby, wyraźnie poirytowana. — Eden! — krzyknęła. Eden przebiegła obok mnie przez boisko, a jej jasne włosy i długa, ciężka sukienka pofrunęły w ślad za nią. Grała z większym zacięciem niż wszyscy i nie minęło pół godziny, nim każdy zaczął traktować ją jak zwykły „chwast”. I dałbym głowę, że przez cały spędzony z nami uśmiech ani razu nie zszedł z jej twarzy.

O tak, Eden naprawdę była jak powój: miała w sobie piękno kwiatu i siłę chwastu.

Gdy dobiegła do Miriam, odwróciła się do mnie, a choć byłem pewien, że Matka zdrowo ją obsztorcuje, Eden uśmiechnęła się do mnie, jakby chciała powiedzieć, że mimo wszystko było warto, naprawdę warto. Odpowiedziałem uśmiechem.

Wtem Eden wyrwała się spod pieczy Matki Miriam i choć ta krzyczała jej imię ile sił w płucach, przybiegła do nas z powrotem. Ciężko dysząc, zatrzymała się przede mną i sięgnęła do małej kieszonki z boku sukienki. Potem zaś chwyciła mnie za rękę i położyła mi w zagłębieniu dłoni coś małego i twardego, po czym zacisnęła na tym moje palce. Oboje unieśliśmy głowy w tej samej chwili, a nasze oczy spotkały się na kilka długich sekund. Potem roześmiała się i pobiegła do Miriam, która schwyciła ją za ramię i zaczęła iść jeszcze szybciej niż wcześniej, praktycznie ciągnąc Eden za sobą.

Spojrzałem na swoją dłoń i powoli ją otworzyłem. W jej zagłębieniu leżał irys.

Roześmiałem się i uniosłem głowę, patrząc za oddalającą się Eden. Tamtego dnia to była ona i słuchała, jak pod jej otwartym oknem rozprawiamy z Xandrem o irysach. Eden i Matka Miriam doszły do głównej siedziby i zniknęły w jej wnętrzu. Rozwinąłem przysmak z papierka i wpakowałem go sobie do ust, starając się nie uśmiechać za szeroko pod wpływem rozpływającej mi się w ustach cudnej słodyczy.


* Artykuł stanowi fragment książki pt. „Calder. Narodziny odwagi” Mia Sheridan http://ebookpoint.pl/ksiazki/calder.htm (Wydawnictwo Septem 2016).