Wkrótce po naszym przyjeździe do Afganistanu świat obiegła wiadomość o zabiciu Osamy bin Ladena. Amerykański oddział specjalny Navy SEALs przeprowadzi

Wkrótce po naszym przyjeździe do Afganistanu świat obiegła wiadomość o zabiciu Osamy bin Ladena. Amerykański oddział specjalny Navy SEALs przeprowadził błyskawiczną akcję w jego kryjówce w Pakistanie. Okazało się, że lider Al-Kaidy żył spokojnie od lat w dużym chronionym domu kilkadziesiąt kilometrów od Islamabadu.

ISI i tym samym pakistański rząd musieli o tym wiedzieć. Stosunki Stanów Zjednoczony z Pakistanem kolejny raz się załamały. Choć Osama bin Laden nie miał już znacznego wpływu na religijnych bojowników, to jednak wiadomość wreszcie mogła się wydawać symbolicznym przełomem w walce z religijnym szaleństwem. Niestety nic takiego nie nastąpiło. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jedziemy w niebezpieczny rejon, w którym prowadzone są działania wojenne. Wcześniejsza – VIII zmiana polskiego kontyngentu – straciła trzech żołnierzy. Jeszcze wcześniejsza aż sześciu. Talibowie działają praktycznie w całym Afganistanie, ale najsilniejsi są na południu, w Kandaharze i wzdłuż drogi głównej. A właśnie wzdłuż tej drogi zlokalizowano polskie bazy. Na południu i wschodzie talibowie czują się najpewniej ze względu na bliskość granicy pakistańskiej. Łatwo się schronić w sąsiednim państwie. Już kilka dni po zabiciu Osamy bin Ladena talibowie rozpoczęli dużą regularną ofensywę – próbowali zdobyć Kandahar. Miasto zostało obronione, ale sam fakt, że religijni szaleńcy, których tak łatwo rozbito prawie dekadę temu, są teraz zdolni do zorganizowania szturmu na duży ośrodek miejski, pokazywał, że odzyskali siły i byli zdeterminowani, by wrócić do władzy.

Tymczasem kolejne kraje, widząc, że zwiększenie sił amerykańskich nie poprawiło sytuacji, deklarowały chęć wyjścia z Afganistanu. W Polsce też coraz głośniej mówiło się o końcu naszej misji i wycofaniu żołnierzy. Wojna zmęczyła już wszystkich. Trwała już prawie dziesięć lat, nie widać było jej końca, co gorsza – sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Opinia publiczna była co chwila zasypywana informacjami o zamachach i śmierci zachodnich żołnierzy. W Polsce toczyła się sprawa Nangar Khel. Przed sądem stanęli polscy żołnierze, którzy podczas patrolu w prowincji Paktika w sierpniu 2007 roku ostrzelali wioskę. W wyniku ostrzału zginęło sześć osób, trzy zostały ciężko ranne. Wśród poszkodowanych były kobiety i dzieci. Żołnierze zostali oskarżeni o dokonanie zbrodni wojennej. Dziś już wiemy, że ten zarzut się nie potwierdził. Ludzie chcieli powrotu żołnierzy do kraju, politycy byli w przededniu podjęcia decyzji o zakończeniu naszego udziału w operacji afgańskiej.

Afganistanem rządził Hamid Karzaj, Pasztun, który przywrócił swobody obywatelskie, otworzył na powrót szkolnictwo dla dziewcząt i kobiet, z pomocą amerykańską budował administrację, wojsko i policję. Przez krótki okres wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Talibowie zostali pokonani, władza w Kabulu była uznawana przez liderów plemion z zachodu i północy kraju.

Talibowie zaczęli jednak coraz śmielej podnosić głowy. Od 2003 roku organizowali coraz krwawsze zamachy, w tym wiele samobójczych. Po kilku latach Karzaj i Amerykanie doszli do wniosku, że bez talibów nie zaprowadzi się porządku, dlatego wystosowano do nich zaproszenie do rozmów. Talibowie zgodzili się i zorganizowano spotkanie z ich przedstawicielem. Wydawało się to dobrym posunięciem. Mimo wszystko talibowie to duża siła polityczna z poparciem części społeczeństwa; włączenie jej do rządu mogło uspokoić sytuację. Do spotkania doszło już podczas naszej zmiany w Afganistanie. Na miejsce rozmów wybrano dom Burhanuddina Rabbaniego – prezydenta Afganistanu z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, sojusznika Ahmada Szaha Masuda jeszcze z czasów walk z Armią Radziecką. Rezydencja znajdowała się w tak zwanej Green Zone – pilnie strzeżonej strefie Kabulu, zamieszkanej przez dyplomatów, wojskowych, polityków i wyższych urzędników. Sam dom także był ochraniany przez ludzi Rabbaniego. 20 września przedstawiciele talibów wzięli udział w negocjacjach tylko po to, by wysadzić się w miejscu rozmów i zabić Afgańczyków z drugiej strony. Ładunek wybuchowy ukryty był w turbanie jednego z talibskich wysłanników. Burhanuddin Rabbani zginął na miejscu. Jeśli talibowie mieli swoich ludzi wśród ochrony Rabbaniego, to znaczyło, że ich wpływy są ogromne.

Talibowie nie chcieli rozmów. Szaleniec nie może pójść na kompromis, bo przecież jest przekonany, że tylko on ma rację, że to reszta jest w błędzie. W takich okolicznościach wyjeżdżaliśmy do Afganistanu i służyliśmy w tym kraju.

*

Wiosną 2011 roku pierwsi na IX zmianę pojechali przyszli kierowcy mrapów. Zostali przeszkoleni na miejscu i gdy dołączyła reszta zmiany, oni już sprawnie potrafili poruszać się mrapami i rosomakami po afgańskich drogach.

Całością kontyngentu wojskowego IX zmiany, który operował w prowincji Ghazni, dowodził generał Sławomir Wojciechowski. To w bazie FOB (Forward Operating Base) Ghazni

zlokalizowano sztab, dowództwo i jeden batalion. Drugą polską bazą w hierarchii był FOB Warrior dowodzony przez pułkownika Tomasza Biedziaka. Żołnierze naszej 17 Brygady zostali podzieleni na dwa mniejsze posterunki podlegające Warriorowi: COP (Combat Outpost) Qarabagh (dowódca major Kaliciak) i FB (Fire Base) Giro (dowódca kapitan Paweł Szczyszek).

Lecieliśmy przez Manas w Kirgistanie – dużą amerykańską bazę, gdzie aklimatyzowaliśmy się do warunków Azji Środkowej. Przez tę bazę przewijały się tysiące żołnierzy. Na potężnej stołówce w oczy rzucali się nowi na misjach – świeże mundury i talerze napełnione po brzegi amerykańskim fast foodem. Nie wiedzieli jeszcze, że nie dadzą rady zjeść takich ilości tego rodzaju jedzenia.

Baza w Manas już nie istnieje. Kirgistan nie przedłużył Amerykanom umowy na korzystanie z jej terenu – władze państwa przekalkulowały sobie, że czynsz wpłacany przez US Army nie pokryje szkód wynikających z pomruków niezadowolenia dobiegających z Moskwy.

Z Manas udaliśmy się do Bagram. Tu już czuć było niebezpieczeństwo. Talibowie porywali się na ostrzały – słabe, niecelne, ale świadczące, że rebelianci nie śpią. Zagrożenie spowodowało, że w Bagram wydano nam amunicję i sprzęt medyczny. Z Bagram polecieliśmy do bazy Sharana w prowincji Paktika, skąd było już blisko do naszej docelowej prowincji – Ghazni. Do poszczególnych baz przerzucano nas śmigłowcami – część należała do armii amerykańskiej, część pilotowana była przez prywatnych kontraktorów, ku naszemu zdziwieniu: Rosjan, głównie weteranów wojny afgańskiej. Kto by pomyślał w czasach żelaznej kurtyny, że przyjdą dni, gdy weterani Armii Radzieckiej z Afganistanu będą dorabiać, pracując dla NATO.

Ghazni to prowincja we wschodnim Afganistanie, na południe od Kabulu. Przez nią przechodzi afgańska droga okrężna  i jej najbardziej zatłoczony odcinek: Kabul–Kandahar.

Drogę nazywaliśmy zgodnie z amerykańską nomenklaturą Highway 1. Choć jak wcześniej wspomniałem – określenie „highway” jest na wyrost. Ta droga jednak, jako jedyny w miarę przejezdny szlak w Afganistanie, ma znaczenie strategiczne dla wojska, gospodarki i codziennego życia ludności.

Warrior i Qarabagh ulokowały się przy Highway 1, Giro głębiej na wschód od drogi. Podstawowa zaleta takich małych baz: w Giro i Qarabaghu mieliśmy swoich kucharzy. W dużych bazach serwowano jedzenie fastfoodowe, rozmrażane i tylko dopiekane. To zrozumiałe – łatwiej obsłużyć dużą liczbę żołnierzy, podając hamburgery, nuggetsy i frytki. Nasi kucharze, gotujący dla setki osób – a to przecież mniej, niż obsługuje szkolna stołówka – mieli pole do popisu. W Giro wypiekali własny chleb, w Qarabaghu mieliśmy osoby pracujące kiedyś w pizzeriach.


* Artykuł stanowi fragment książki pt. „Afganistan” Dennis Bailey, GRZEGORZ KALICIAK http://ebookpoint.pl/ (Wydawnictwo Czarne 2016).

720x350_AFGANCzas trwania promocji: 18.05.2016 — 24.05.2016