Urodziłem się w Den Bosch, mieście w Holandii, od którego nazwy pochodzi nazwisko Hieronima Boscha. Nie czyni mnie to ekspertem w dziedzinie twórc

baaba

Urodziłem się w Den Bosch, mieście w Holandii, od którego nazwy pochodzi nazwisko Hieronima Boscha. Nie czyni mnie to ekspertem w dziedzinie twórczości tego malarza, ale dorastając, często widywałem jego pomnik na rynku i od kiedy pamiętam, podobały mi się jego surrealistyczne wyobrażenia, symbolizm oraz to, jak odnoszą się one do miejsca ludzkości we wszechświecie, na który Bóg ma coraz mniejszy wpływ. Jego słynny tryptyk Ogród rozkoszy ziemskich, przedstawiający nagie postaci, które swobodnie sobie figlują, to hołd dla rajskiej niewinności. Środkowa kwatera ukazuje zdecydowanie zbyt szczęśliwy i spokojny obraz, by zasadna była interpretacja, którą proponują purytańscy eksperci dopatrujący się tam upadku moralnego i grzechu. Portretuje ona raczej ludzkość wolną od winy i wstydu albo tuż przed upadkiem pierwszych ludzi, albo bez upadku w ogóle.

Z perspektywy prymatologa, którym jestem, nagość, aluzje do seksu i płodności, mnóstwo ptaków, obfitość owoców, jak również przenoszenie się z miejsca na miejsce w grupach wyglądają bardzo znajomo i nieszczególnie domagają się religijnej lub moralnej interpretacji. Wydaje się, że Bosch przedstawił ludzi w naturalnym dla nich stanie, a perspektywę moralistyczną zarezerwował dla prawego skrzydła tryptyku, gdzie nie karze wcale figlarzy z kwatery środkowej, lecz mnichów, zakonnice, żarłoków, hazardzistów, wojowników i pijaków. Bosch nie miał najlepszego zdania o duchownych i o chciwości kleru, co dobrze ukazuje niewielki fragment obrazu, na którym jakiś mężczyzna wzbrania się przed zapisaniem majątku świni w welonie dominikanki. Mówi się, że pod postacią tego biedaka malarz sportretował siebie.

Pięć stuleci później nadal pozostajemy uwikłani w debaty o miejscu religii w społeczeństwie. Jak w czasach Boscha, głównym motywem jest moralność. Czy możemy sobie wyobrazić świat bez Boga? Czy taki świat byłby dobry? Nie myślcie sobie, że aktualne linie frontu między fundamentalistycznym chrześcijaństwem a nauką wyznacza spór o jakiekolwiek dowody. By dziś wątpić jeszcze w ewolucję, trzeba być dosyć odpornym na wiedzę, dlatego książki i filmy dokumentalne, mające na celu przekonanie sceptyków, to wysiłek na marne. Pomagają one tym, którzy są gotowi słuchać, nie dosięgają jednak grupy, z myślą o której powstały. W tej debacie w mniejszym stopniu chodzi o samą prawdę, bardziej zaś o to, jak sobie z nią radzić. Dla tych, którzy wierzą, że moralność pochodzi bezpośrednio od Boga Stwórcy, akceptacja ewolucji otworzyłaby moralną otchłań. Posłuchajcie, co powiedział wielebny Al Sharpton w debacie z niedawno zmarłym ateistycznym prowokatorem Christopherem Hitchensem: „Jeśli we wszechświecie nie ma porządku, a wobec tego nie ma w nim również żadnego bytu, żadnej siły, która ten porządek wprowadziła, to kto decyduje o tym, co dobre, a co złe? Nic nie jest niemoralne, jeśli nic nie sprawuje kontroli”. Słyszałem również, jak niektórzy w podobnym tonie przywołują postać Iwana Karamazowa, który w powieści Dostojewskiego wykrzyczał: „Jeśli Boga nie ma, to wolno mi zadawać gwałt bliźniemu!”.

Być może to tylko moja przypadłość, ale jestem nieufny wobec każdej osoby, której system przekonań to jedyna bariera powstrzymująca ją przed zachowaniami wzbudzającymi powszechną odrazę. Dlaczego zamiast tego nie założyć, że nasze człowieczeństwo, w tym samokontrola, jako warunek konieczny życia w znośnym społeczeństwie jest wpisane w naszą naturę? Czy ktokolwiek naprawdę wierzy, że nasi przodkowie żyli bez norm społecznych, dopóki nie pojawiła się religia? Czy nigdy nie pomagali bliźnim w potrzebie albo nie narzekali na niesprawiedliwe traktowanie? Ludzie musieli się przejmować funkcjonowaniem swoich społeczności na długo przed powstaniem najpowszechniejszych dziś religii, do którego doszło zaledwie kilka tysięcy lat temu. Na biologach taki przedział czasu nie robi najmniejszego wrażenia.

Rycina 1

Rycina 1. W prawym dolnym rogu Ogrodu... Bosch sportretował samego siebie, kiedy opiera się świni przebranej za zakonnicę, która kusi go pocałunkami. Oferuje ona zbawienie w zamian za jego majątek (stąd pióro, atrament i oficjalnie wyglądający dokument). Ogród... powstał około 1504 roku, 13 lat przed tym, jak Marcin Luter podsycił protesty wobec takich praktyk kościelnych.

Żółw dalajlamy

Od powyższych rozważań rozpocząłem również blog zatytułowany Morals without God? (Moralność bez Boga?) na portalu internetowym dziennika „The New York Times”, gdzie argumentowałem, że moralność poprzedza religię i że wiele możemy się dowiedzieć o jej źródłach, przyglądając się naszym bratnim gatunkom naczelnych. Wbrew powszechnemu przeświadczeniu, że natura nie żałuje przelewanej krwi, zwierzęta nie są pozbawione skłonności, które aprobujemy pod względem moralnym. Według mnie sugeruje to, iż moralność nie jest tak bardzo ludzką innowacją, jak byśmy sobie tego życzyli.

Zważywszy, że jest to myśl przewodnia niniejszej książki, pozwolę sobie przedstawić jej pozostałe tematy, opisując tydzień po publikacji bloga, w tym podróż do Europy. Tuż przed wyjazdem wziąłem udział w spotkaniu dotyczącym nauki i religii na Uniwersytecie Emory’ego w Atlancie, gdzie pracuję. Odbyło się ono z okazji forum z udziałem dalajlamy i zostało poświęcone jego ulubionemu tematowi: współczuciu. Rozwijanie w sobie zdolności do współczucia wydaje mi się doskonałą życiową radą, dlatego ucieszyło mnie przesłanie naszego czcigodnego gościa. Jako pierwszego dyskutanta, posadzono mnie tuż obok niego, otoczonego morzem czerwonych i żółtych chryzantem. Poinstruowano mnie, bym zwracał się do niego „Wasza Świątobliwość”, ale mówiąc o nim do innych osób, nazywał go „Jego Świątobliwością”, co sprawiło, że poczułem się wystarczająco zdezorientowany, by unikać jakiegokolwiek tytułowania. Jeden z najbardziej podziwianych ludzi na świecie zrzucił buty, usiadł po turecku na krześle, założył wielką czapkę bejsbolową dopasowaną kolorystycznie do jego pomarańczowych szat, a publiczność złożona z ponad trzech tysięcy osób chłonęła każde jego słowo. Przed moją prezentacją organizatorzy stosownie odebrali mi pewność siebie, przypominając, że nikt nie przyszedł, żeby słuchać mnie, i że wszyscy ci ludzie chcą podziwiać tylko jego perły mądrości.

W swoim odczycie dokonałem przeglądu ostatnich dowodów na występowanie altruizmu w świecie zwierząt. Małpy człekokształtne, na przykład, z własnej woli otwierają drzwi, by umożliwić towarzyszowi dostęp do jedzenia, nawet jeśli w rezultacie stracą część pożywienia. A kapucynki gotowe są ubiegać się o nagrody dla innych osobników, co można zaobserwować, gdy posadzi się dwie obok siebie, a jedna z nich będzie się z nami wymieniać różnokolorowymi żetonami. Żeton jednego koloru oznacza nagrodę tylko dla niej, podczas gdy inny nagradza obie. Małpy szybko zaczynają preferować żeton „prospołeczny”. Nie robią tego ze strachu, ponieważ małpy dominujące (te, które mają najmniej powodów do obaw), okazują się najbardziej hojne.

Dobre uczynki zdarzają się również spontanicznie. Stara samica, Peony, spędza czas z innymi szympansami na otwartej przestrzeni stacji terenowej należącej do Yerkes Primate Center. W gorsze dni, kiedy bardzo dokucza jej artretyzm, ma problemy z chodzeniem i wspinaniem się, ale pomagają jej wtedy inne samice. Wdrapując się na konstrukcję z drabinek, gdzie kilka małp zebrało się na sesję iskania, Peony czasami męczy się i denerwuje. Ale wtedy ustawia się za nią niespokrewniona, młodsza samica, która kładzie obie ręce na jej pokaźnych pośladkach, by wepchnąć ją na górę, żeby Peony dołączyła do pozostałych, co wymaga całkiem sporego wysiłku.

Zaobserwowaliśmy również, że kiedy Peony wstaje i powoli kieruje się w stronę kranu z wodą, od którego dzieli ją stosunkowo duża odległość, młodsze samice wybiegają czasami przed nią, nabierają trochę wody do ust, po czym wracają do Peony, by ją napoić. Początkowo nie mieliśmy pojęcia, co się wtedy działo, bo widzieliśmy tylko, jak jedna samica zbliża usta do ust Peony, ale po jakimś czasie dostrzegliśmy prawidłowość: Peony otwierała usta szeroko, a młodsza samica przekazywała jej kilka łyków wody.

Tego rodzaju spostrzeżenia wpisują się w kształtujący się obszar badań nad empatią u zwierząt, w ramach którego bada się nie tylko naczelne, lecz także psowate, słonie, a nawet gryzonie. Typowym przykładem może być to, jak szympansy pocieszają zasmuconych towarzyszy, obejmując i całując ich, co można przewidzieć z taką łatwością, że udokumentowaliśmy dosłownie tysiące przypadków. Ssaki są wrażliwe na emocje innych ssaków i pomagają sobie nawzajem w potrzebie. Ludzie trzymają w domach kudłatych mięsożerców, a nie, dajmy na to, iguany i żółwie, dlatego że ssaki oferują coś, czego żaden gad nie zaoferuje nigdy – okazują czułość, domagają się czułości i reagują na nasze emocje, tak jak my na ich.

Do tego momentu dalajlama uważnie słuchał, lecz teraz zdjął czapkę, aby mi przerwać. Chciał usłyszeć coś więcej o żółwiach. To jego ulubione zwierzęta, gdyż rzekomo dźwigają świat na swoich grzbietach. Buddyjski przywódca zastanawiał się, czy również u żółwi występuje empatia. Opisał, jak samica żółwia morskiego wychodzi na ląd, żeby szukać najlepszego miejsca na złożenie jaj, okazując w ten sposób troskę o swoje przyszłe potomstwo. Dalajlamę ciekawiło, jak zachowałaby się, gdyby jako matka kiedykolwiek napotkała swoje dzieci. Moim zdaniem ten proces sugeruje, iż żółwie są tak zaprogramowane, żeby lokalizować najlepsze środowisko do wylęgu. Samica żółwia wykopuje dół w piasku powyżej linii zasięgu wód przypływu, składa jaja i ukrywa je pod piaskiem, usypując go ciasno tylnymi płetwami, po czym porzuca lęgowisko. Młode wykluwają się kilka miesięcy później i w świetle księżyca starają się jak najszybciej wejść do oceanu. Nigdy nie poznają swojej matki.

Empatia wymaga świadomości, że istnieją inni, i wrażliwości na ich potrzeby. Jej źródeł możemy się prawdopodobnie dopatrywać w opiece rodzicielskiej, jak ta, która występuje u ssaków, jakkolwiek są również dowody na obecność empatii wśród ptaków. Odwiedziłem kiedyś Stację Badawczą im. Konrada Lorenza w Grünau w Austrii, gdzie w obszernych wolierach trzyma się kruki. Te ptaki robią naprawdę piorunujące wrażenie, zwłaszcza gdy siadają ludziom na ramieniu, ze swoimi potężnymi czarnymi dziobami tuż przy ich twarzy! Przywołało to wspomnienia o oswojonej kawce, którą hodowałem jako student: kawki to o wiele mniejsze ptaki niż kruki, ale należą do tej samej rodziny krukowatych. W Grünau naukowcy obserwują spontaniczne walki między krukami, dlatego wiedzą, jak świadkowie tych wydarzeń reagują na cierpienia innych ptaków. Przegrani mogą liczyć pośród przyjaciół na poufałe czyszczenie piór lub trącanie dziobami. W tej samej stacji hodowanym w warunkach naturalnych gęsiom, potomkom stada Lorenza, przypięto nadajniki z czujnikami mierzącymi tętno. Ponieważ każda dorosła gęś ma parę, taki pomiar daje wyobrażenie o empatii. Jeśli jeden ptak z pary staje do walki z innym, to serce drugiego zaczyna bić szybciej. Nawet jeśli drugi w żaden sposób nie uczestniczy w walce, jego serce zdradza niepokój o losy pojedynku. Ptaki również współodczuwają cierpienie swoich bliskich.

Skoro zarówno ptaki, jak i ssaki do pewnego stopnia charakteryzuje empatia, źródła tej zdolności sięgają prawdopodobnie ich gadzich przodków. Aczkolwiek nie wszystkich gadów, bowiem u większości z tych zwierząt opieka nad potomstwem nie występuje. Jedną z najpewniejszych oznak opiekuńczego usposobienia jest według Paula MacLeana – amerykańskiego neurobiologa, który nazwał układ limbiczny siedliskiem emocji – wzywanie pomocy przez młode zwierzęta. Młode małpy robią to cały czas: pozostawione przez matkę bez opieki, wołają, dopóki nie wróci. Wyglądają na nieszczęśliwe, siedząc same na konarze drzewa z kwaśną miną, a ich płaczliwe wołania nie są właściwie do nikogo bezpośrednio skierowane. MacLean zauważył brak wzywania rodzica u większości gadów, na przykład u węży, jaszczurek czy żółwi.

W kilku przypadkach młode gadów jednak wołają, żeby matka się nimi zaopiekowała, kiedy jest im źle lub gdy są zagrożone. Mieliście kiedyś w rękach małego aligatora? Uważajcie, bo uzębienie mają już pełne, a kiedy czują się źle, wydają gardłowe odgłosy (podobne do szczeknięć), które może usłyszeć matka i wyskoczyć z wody, aby przyjść im z pomocą. To was nauczy, żeby nie powątpiewać w uczucia gadów!

Wspomniałem o tym dalajlamie, mówiąc, że spodziewamy się empatii tylko u zwierząt, które się z sobą wiążą, i że niewiele gadów spełnia ten warunek. Nie jestem pewien, czy go to zadowoliło, ponieważ chciał się oczywiście dowiedzieć czegoś o żółwiach, które wyglądają zdecydowanie bardziej uroczo niż te dzikie, szczerzące zęby potwory z rzędu Crocodilia. Pozory jednak mylą. Niektóre z tych zwierząt ostrożnie przenoszą młode w swoich wielkich szczękach lub na plecach i bronią ich przed niebezpieczeństwem. Czasami pozwalają im nawet wyrywać kawałki mięsa ze swojej paszczy. Dinozaury również troszczyły się o młode, a plezjozaury, wielkie gady morskie, mogły być nawet żyworodne – rodzić w wodzie jedno żywe młode, jak dzisiejsze wieloryby. Z naszej dotychczasowej wiedzy wynika, że im mniej liczne jest potomstwo zwierzęcia, tym lepiej będzie się ono opiekowało młodymi, toteż uważa się, że plezjozaury były wprost zaślepione miłością do swoich dzieci. Tak samo jest, nawiasem mówiąc, z ptakami, które z perspektywy nauki są po prostu upierzonymi dinozaurami.

Dalajlama wytrwale drążył temat, przeskakując następnie do motyli i pytając o ich empatię, na co nie mogłem się powstrzymać od żartu, że „one nie mają czasu, bo żyją tylko jeden dzień!”. Krótkie życie motyli jest tak naprawdę mitem, jednak cokolwiek te insekty czują do siebie nawzajem, wątpię, żeby miało to wiele wspólnego z empatią. Choć nie odbiera to pytaniu dalajlamy istotnej głębi, którą ukazuje zwrócenie uwagi na to, iż wszystkie zwierzęta czynią to, co dla nich samych i dla ich potomstwa najlepsze. W tym sensie każde życie zakłada troskę, być może nieświadomą, ale troskę mimo wszystko. Dalajlama zmierzał do konkluzji, że współczucie sięga źródeł tego, co w życiu najważniejsze.

Rycina 2

Rycina 2. Niewiele gadów opiekuje się potomstwem, ale te z rzędu krokodyli to robią. Samica aligatora ostrożnie przenosi jedno ze swoich młodych.

Powitanie Mamy

Następnie przeszliśmy w dyskusji na inne tory, podejmując na przykład temat metod pomiaru współczucia w mózgach buddyjskich mnichów, którzy przez całe życie właśnie nad współczuciem medytowali. Richard Davidson z Uniwersytetu Wisconsin opowiadał, jak mnisi, którzy właśnie wrócili z Tybetu, wzdragali się na myśl o badaniach neurobiologicznych, gdyż – co oczywiste – siedliskiem współczucia nie jest mózg, lecz serce! Wszyscy uznali to za wyjątkowo dobry żart, a obecni na widowni mnisi po prostu wybuchnęli śmiechem. Ci wspomniani w historii nie byli jednak bez racji. Davidson odkrył następnie, co łączy umysł i serce: medytacja współczucia powoduje przyspieszenie tętna w reakcji na odgłosy świadczące o ludzkim cierpieniu. Przypomniałem sobie o gęsiach.

Siedząc tam, zamyśliłem się nad tym obiecującym porozumieniem. W 2005 roku dalajlama mówił o potrzebie zintegrowania nauki i religii, uświadamiając tysiącom naukowców podczas corocznego zebrania Society for Neuroscience w Waszyngtonie, jak wiele kłopotów ma społeczeństwo z nadążeniem za ich przełomowymi badaniami: „To aż nazbyt oczywiste, że nasze refleksje moralne nie mogą dotrzymać kroku tak gwałtownemu postępowi w zdobywaniu wiedzy o naturze i władzy nad nią”. Jakże miła odmiana od prób wbijania klina między religię i naukę!

Temat ten zaprzątał mi myśli, kiedy przygotowywałem się do wyjazdu do Europy. Ledwie otrzymałem błogosławieństwo, wraz z khatą (długim, białym szalem z jedwabiu), którą założono mi na szyję, i pożegnałem dalajlamę, wsiadającego do limuzyny obstawionej uzbrojonymi po zęby ochroniarzami, a już znalazłem się w drodze do Gandawy – pięknego, starego miasta we flamandzkiej części Belgii. Ten region jest kulturowo bliższy południowym obszarom Niderlandów, skąd pochodzę, niż północnej części kraju, którą nazywamy Holandią. Wszyscy mówimy w tym samym języku, ale Holandia jest kalwińska, podczas gdy prowincje południowe pozostały w XVI wieku katolickie, pod rządami Hiszpanów, którym zawdzięczamy księcia Albę oraz inkwizycję. Nie tę sparodiowaną – „Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji!” – przez Monty Pythona, lecz tę, która używała prawdziwych zgniataczy kciuków, gdy ktoś śmiał wątpić w dziewictwo Maryi. Wobec zakazu przelewania krwi inkwizytorzy upodobali sobie metodę tortur nazywaną strappado, czyli wieszanie na odwrót, która polegała na tym, że ofiarę podwieszano pod sufitem za nadgarstki związane za plecami, a do kostek przymocowywano ciężary. Tego rodzaju traktowanie jest wystarczająco wyniszczające, by sprawić, że torturowany szybko porzuci jakiekolwiek posiadane uprzednio przekonania na temat tego, jak ma się seks do poczęcia. Od pewnego czasu Watykan prowadzi kampanię na rzecz złagodzenia wizerunku inkwizycji – nie zabijali wszystkich heretyków, tylko kierowali się standardowymi procedurami działania – choć sprawującym tam władzę jezuitom przydałby się jakiś trening współczucia.

Swoją drogą, ta zamierzchła historia wyjaśnia, dlaczego próżno szukać malarstwa Boscha na europejskich nizinach. Większość jego prac znajduje się w muzeum Prado w Madrycie. Uważa się, iż Żelazny Książę wszedł w posiadanie Ogrodu..., gdy w 1568 roku ogłosił, że książę Oranii został wyjęty spod prawa, a następnie skonfiskował cały jego majątek. Zapisał on arcydzieło Boscha synowi, a później stało się ono własnością państwa. Hiszpanie uwielbiają artystę, nazywanego przez nich El Bosco, którego wyobraźnia malarska zainspirowała Joana Miró i Salvadora Dalego. Gdy odwiedzałem Prado po raz pierwszy, trudno mi było czerpać przyjemność z oglądania dzieł Boscha, bo jedyne, o czym mogłem myśleć, to „kolonialna grabież”! Muzeum należy się jednak uznanie za przygotowanie cyfrowej wersji popularnego obrazu w niewiarygodnie wysokiej rozdzielczości, co sprawa, że każdy może „mieć go na własność” dzięki programowi Google Earth.

Po moim wykładzie w Gandawie znajomi naukowcy zabrali mnie na zorganizowane na poczekaniu odwiedziny w najstarszej na świecie zoologicznej kolonii bonobo, która miała swoje początki w zoo w Antwerpii, a obecnie mieści się w parku zwierzęcym Planckendael. Biorąc pod uwagę, że bonobo występują naturalnie w byłej belgijskiej kolonii, ich obecność w Planckendael nikogo nie powinna dziwić. Przywożenie okazów z Afryki, żywych lub martwych, było kolejnym rodzajem kolonialnej grabieży, ale możliwe, że gdyby nie to, nigdy nie dowiedzielibyśmy się o istnieniu tej rzadkiej małpy. Odkrycie nastąpiło w 1929 roku, w muzeum położonym niedaleko stąd, gdzie niemiecki anatom odkurzył niewielką okrągłą czaszkę oznaczoną jako należącą do młodego szympansa, w którym on rozpoznał jednak dorosłego osobnika o nietypowo małej głowie. Szybko ogłosił odkrycie nowego podgatunku. Jego zasługi zbladły jednak niedługo w obliczu jeszcze donioślejszej deklaracji anatoma z Ameryki, iż mamy do czynienia z całkowicie nowym gatunkiem o anatomii uderzająco podobnej do ludzkiej. Bonobo są zbudowane o wiele zgrabniej i mają dłuższe nogi niż jakakolwiek inna małpa. Gatunek ten sklasyfikowano w obrębie tego samego rodzaju co szympansy – Pan. Przez resztę swojego długiego życia obaj naukowcy dali przykład potęgi akademickiej rywalizacji, nie potrafiąc dojść do porozumienia w kwestii autorstwa tego historycznego odkrycia. Widziałem na własne oczy, jak w trakcie sympozjum poświęconego bonobo Amerykanin zerwał się na równe nogi, by drżącym ze wzburzenia głosem oznajmić, iż pół wieku wcześniej ktoś „zagarnął mu temat”.

Niemiecki naukowiec pisał po niemiecku, a Amerykanin po angielsku, zgadnijcie więc, czyja wersja wydarzeń jest cytowana częściej. Wiele języków boleśnie odczuło wzrost popularności angielskiego, ale ja z radością gawędziłem po niderlandzku, który to język, mimo dekad spędzonych przeze mnie za granicą, wciąż wyraża moje myśli o ułamek sekundy szybciej niż jakikolwiek inny. Podczas gdy młody bonobo huśtał się na linie, znikając i pojawiając się w naszym polu widzenia, zwracając przy tym na siebie uwagę uderzaniem w szybę za każdym razem, gdy nas mijał, zauważyliśmy, jak bardzo jego wyraz twarzy przypominał ludzki uśmiech. Dobrze się z nami bawił, zwłaszcza gdy odskakiwaliśmy od okna, udając przestraszonych. Teraz trudno sobie wyobrazić, że owe dwa gatunki w obrębie rodzaju Pan były kiedyś z sobą mylone. Robert Yerkes na słynnym zdjęciu trzyma na kolanach dwie młode małpy, które uważał za szympansy. Było to w czasach poprzedzających odkrycie bonobo. Yerkes zaobserwował, że jedna z nich była zdecydowanie bardziej wrażliwa, empatyczna i być może bardziej inteligentna niż jakakolwiek, którą napotkał wcześniej. Nazywając tego osobnika „człekokształtnym geniuszem”, poświęcił owemu „szympansowi” książkę Almost Human („Prawie człowiek”), nie wiedząc, że w rzeczywistości ma do czynienia z jednym z pierwszych bonobo, które dotarły na Zachód żywe.

Różnice między bonobo a szympansami doskonale widać na przykładzie kolonii z Planckendael, gdyż przewodzi jej samica. Biolog Jeroen Stevens powiedział mi, że atmosfera w grupie rozluźniła się, od kiedy poprzednia samica alfa, prawdziwa żelazna dama, po wielu latach została przeniesiona do innego zoo. Przerażała większość pozostałych bonobo, zwłaszcza samce. Nowa alfa ma milszą osobowość. Wymiana samic między ogrodami zoologicznymi to nowy i godny pochwały trend, który pasuje do naturalnych wzorców zachowań bonobo. W środowisku naturalnym synowie zostają w dorosłym życiu z matkami, a córki migrują w inne miejsca. Przez lata przenoszono samce, wywołując w ten sposób katastrofę za katastrofą, ponieważ samce bonobo dostają lanie pod nieobecność matki. Często zdarzało się, że w trosce o ich życie izolowano tych nieszczęśników w części zoo nieprzeznaczonej dla zwiedzających. Trzymając samce z matkami i szanując ich więź, unika się wielu problemów.

Rycina 3

Rycina 3. W procesie ewolucji człowieka chód dwunożny doprowadził do wydłużenia nóg. Ze wszystkich małp u bonobo stosunek długości rąk i nóg najbardziej przypomina ten, który charakteryzował naszego przodka ardipiteka (skala niezachowana: współcześni ludzie są wyżsi niż pozostałe gatunki).

Pokazuje to, że bonobo nie są bynajmniej aniołami pokoju. Uwidocznia również, że samce są strasznymi maminsynkami, a nie wszyscy takie zachowanie pochwalają. Dla niektórych mężczyzn matriarchalne małpy z gromadą samców mięczaków to zniewaga. Po wykładzie, który wygłosiłem w Niemczech, znany stary profesor burknął: „Co jest nie tak z tymi samcami?!”. Taki już los bonobo, że szturmem wdarły się do świata nauki, w czasie gdy antropolodzy i biolodzy byli zajęci podkreślaniem przemocy i wojny, wobec czego prawie wcale nie interesowali się swoimi pokojowymi krewnymi wśród naczelnych. Ponieważ nikt nie wiedział, co z nimi począć, bonobo szybko stały się czarnymi owcami literatury dotyczącej ewolucji człowieka. Jeden z amerykańskich antropologów posunął się nawet do zalecenia, by po prostu je zignorować, zwłaszcza że i tak bliskie są wyginięcia.

To doprawdy niebywałe, by z faktu rychłego wymarcia czynić jakiemuś gatunkowi zarzut. Czy coś jest nie tak z bonobo? Czy są nieprzystosowane? Wszak wymieranie nic nam nie mówi o początkowych możliwościach przystosowawczych. Dodo radziły sobie doskonale, dopóki marynarze nie przybyli na Mauritius i nie zamienili tych nielotnych ptaków w łatwy (nawet jeśli ohydny) posiłek. Podobnie wszyscy nasi wymarli przodkowie musieli być kiedyś dobrze przystosowani do środowiska, mimo że żadnego z nich nie ma już na świecie. Czy powinniśmy przestać się nimi interesować? Nigdy nie przestajemy. Po odkryciu choćby najmniejszego śladu naszej przeszłości ewolucyjnej wybucha medialna wrzawa, potęgowana dodatkowo personifikowaniem nowych materiałów kopalnych choćby przez nadawanie im imion, jak Lucy czy Ardi.

Według mnie bonobo są istotne przede wszystkim ze względu na to, iż kontrast między nimi a szympansami wzbogaca nasze rozumienie ewolucji człowieka. Pokazuje, że nasz rodowód jest naznaczony nie tylko przez męską dominację i ksenofobię, ale że charakteryzuje go również umiłowanie harmonii i wrażliwość względem innych. Ponieważ ewolucja przebiega zarówno po linii męskiej, jak i żeńskiej, bezzasadne jest czynienie jedyną miarą postępu człowieka liczby bitew, w których nasi mężczyźni pokonali inne homininy. Nie zaszkodziłoby spojrzeć na naszą historię z perspektywy samic, jak również zwrócić uwagę na kwestię seksu. O ile nam wiadomo, nie podbijaliśmy innych grup, lecz szybciej się mnożyliśmy, eliminując inne gatunki raczej drogą miłości niż wojny. U współczesnych ludzi odnajdujemy DNA neandertalczyków i nie zdziwiłbym się, gdybyśmy nosili w sobie również geny innych homininów. Jeśli spojrzeć z tej perspektywy, zwyczaje bonobo nie wydają się aż tak obce.

Zostawiając te łagodne małpy za sobą, odwiedziłem następnie zoo w Arnhem w Holandii, gdzie rozpoczynałem karierę, badając drugi gatunek z rodzaju Pan. Wspomniany wcześniej niemiecki profesor pokochałby szympansy, jako że samce rządzą tu niepodzielnie i bezustannie rywalizują o pozycję, do tego stopnia, że jedną z moich książek, Chimpanzee Politics („Szympansia polityka”), w całości poświęciłem ich oszustwom i intrygom. W czasach studenckich zacząłem czytać Niccola Machiavellego, poszukując intuicji, których nie mogły mi zaoferować podręczniki biologii. Jeden z szympansów, ważna dla mnie postać tamtego burzliwego okresu, od którego minęło już 40 lat, został zamordowany, kiedy jeszcze tam byłem, a wydarzenie to nie daje mi spokoju do dziś, zwłaszcza że sprawcy w makabryczny sposób pozbawili ofiary jąder. Wszystkie pozostałe samce, które wtedy poznałem, wymarły z biegiem lat, ale w kolonii wciąż żyją ich dorośli synowie, którzy nie tylko są niepokojąco podobni do ojców, lecz w dodatku podobnie brzmią ich pohukiwania i wrzaski. Odgłosy różnych szympansów łatwo od siebie odróżnić: kiedyś potrafiłem rozpoznać każdego z 25 z nich wyłącznie po tym, jak wołały. Pośród tych naczelnych czuję się jak u siebie i uważam, że są absolutnie fascynujące, ale nigdy nie miałem złudzeń, jak bardzo są „miłe”, nawet jeśli takimi się wydają większości ludzi. Walkę o władzę traktują bardzo poważnie i są gotowe zabijać swoich rywali. Dochodziło również do tego, że zabijały ludzi albo gryzły ich po twarzy, jak zdarzało się w przypadku prób udomawiania szympansów w USA, ale można się tego spodziewać, jeśli trzyma się w domu dzikie zwierzę, kiedy jego zazdrość seksualna i potrzeba dominacji stwarzają ryzyko pobudzenia seksualnego przez osobniki naszego słabego gatunku. Jeden dorosły samiec szympansa jest tak silny (nie wspominając o jego ostrych jak sztylety zębach i czterech „rękach”), że nawet pięciu rosłych mężczyzn nigdy nie zdołałoby go przytrzymać. Szympansy wychowane wśród ludzi doskonale o tym wiedzą.

Samice, które znałem, będąc w Arnhem, wciąż jeszcze żyją, zwłaszcza szympansica o imieniu Mama, imponująca matriarchini kolonii. Nigdy nie zachowywała się jak typowa matriarchini bonobo, która sprawuje rządy twardej ręki, ale była alfą pośród samic, od kiedy pamiętam. W swoim najlepszym okresie Mama odgrywała czynną rolę w walkach samców o władzę. Organizowała wsparcie samic dla jakiegoś samca, który w razie wejścia na szczyt hierarchii miałby u niej dług. Takiemu samcowi opłacało się zabiegać o sympatię Mamy, bo jeśli zwróciłaby się przeciwko niemu, jego kariera mogłaby dobiec końca. Mama posuwała się nawet do karania samic, które śmiały się bratać z niezaaprobowanymi przez nią samcami – grunt to dbałość o dyscyplinę partyjną. Samce mają przewagę fizyczną nad samicami, ale nie jest tak, że szympansice nie wiedzą nic o polityce i się w nią nie mieszają. W dziko żyjących społecznościach się to zdarza, ale na wyspie w Arnhem taki wariant nie wchodził w ogóle w grę. W rezultacie zmniejszyła się różnica w dostępie obu płci do władzy. Jako że wszystkie samice są cały czas obecne i aktywnie się nawzajem wspierają, żaden samiec nie może ignorować ich roli w sprawowaniu władzy.

Zawsze byłem w bliskich stosunkach z Mamą, która przy każdym spotkaniu wita mnie z mieszanką szacunku i czułości. Robiła tak przez wszystkie te lata i wciąż zachowuje się w ten sposób, kiedy rozpozna moją twarz wśród odwiedzających. Przyjeżdżam do tego zoo co kilka lat i czasami na powitanie uścisnę ją na chwilę po przyjacielsku. Tym razem byłem jednak w towarzystwie prawie stu osób, uczestników sympozjum w centrum kongresowym zoo. Kiedy podeszliśmy do wyspy szympansów, Mama i inna stara samica, Jimmy, pospieszyły, by mnie przywitać. Wydały kilka gardłowych odgłosów, jakby niskich chrząknięć, a Mama z daleka wyciągnęła dłoń w moją stronę. Samice zazwyczaj używają tego gestu – „chodź tutaj” – kiedy zbierają się, by gdzieś pójść, i chcą, żeby ich dzieci wskoczyły im na plecy. Wykonałem ten sam gest w jej stronę, a później pomogłem ich opiekunowi nakarmić wszystkie szympansy, przerzucając owoce przez fosę i upewniając się, że Mama, która chodzi wolno i nie radzi sobie tak dobrze jak inni z przechwytywaniem pomarańczy w locie, dostała ich wystarczająco dużo.

Pokazy zazdrości rozpoczęły się od razu, bo dorosła córka Mamy, Moniek, podkradła się blisko nas, żeby z odległości ponad dziesięciu metrów cisnąć we mnie ciężkim kamieniem. Gdybym nie miał jej na oku, w konsekwencji tego parabolicznego rzutu oberwałbym w głowę. Złapałem kamień w locie. Moniek urodziła się, kiedy pracowałem jeszcze w zoo, i wielokrotnie obserwowałem, jak reaguje nienawiścią, gdy jej matka poświęca mi uwagę. Prawdopodobnie nawet mnie nie pamięta, więc kompletnie nie rozumie, dlaczego Mama wita jakiegoś obcego jak starego przyjaciela. Lepiej czymś w niego rzucić! Jako że rzucanie do celu niektórzy badacze uważają za ludzką specjalność związaną z ewolucją języka, zapraszałem zwolenników tej teorii, by osobiście doświadczyli, do czego zdolne są szympansy, ale jak dotąd nikt nie miał na to ochoty. Być może rozumieją, że zamiast kamieniem mogliby oberwać pewną brzydko pachnącą substancją.

Poruszeni spotkaniem po latach między mną a Mamą, uczestnicy sympozjum zastanawiali się, jak dobrze szympansy nas rozpoznają i jak dobrze my rozpoznajemy je. Dla mnie twarze małp człekokształtnych są równie łatwe do rozróżnienia jak ludzkie, choć zarówno te małpy, jak i ludzie łatwiej rozpoznają przedstawicieli swojego gatunku. Ta tendencja była jeszcze do niedawna ignorowana i uważano, że tylko ludzie dobrze radzą sobie z rozpoznawaniem twarzy. Małpy człekokształtne wypadały słabo w tych samych testach, które wykonywali ludzie, ale z tymi samymi bodźcami, co oznaczało, że testowano je na przykładzie twarzy ludzi. Nazywam to „uprzedzeniem antropocentrycznym” w badaniach nad małpami i uważam, że jest to powód wielu nieporozumień. Gdy jedna z moich współpracowniczek w Atlancie, Lisa Parr, wykorzystała setki zdjęć, które zrobiłem w Arnhem, by przetestować szympansy na przykładzie portretów osobników ich gatunku, spisały się znakomicie. Widząc portrety na ekranie komputera, potrafiły nawet wskazać, które z młodych osobników były potomstwem których samic i robiły to, mimo że nigdy nie poznały sportretowanych szympansów. Na tej samej zasadzie, wertując album ze zdjęciami, możemy na podstawie samych twarzy stwierdzić, którzy ludzie są spokrewnieni.

Żyjemy w czasach, gdy akceptacja naszego pokrewieństwa z małpami rośnie. Co prawda, ludziom nigdy nie brakuje twierdzeń na temat tego, co miałoby nas wyróżniać, jednak rzadko zdarza się argument o naszej wyjątkowości, który broniłby się dłużej niż dekadę. Jeśli przyjrzymy się naszemu gatunkowi bez zaślepienia technologicznymi osiągnięciami kilku ostatnich tysiącleci, zobaczymy istotę z krwi i kości, i z mózgiem, który – aczkolwiek trzy razy większy niż szympansi – nie zawiera żadnych nowych części. Nawet nasza wychwalana kora przedczołowa okazuje się raczej typowych rozmiarów w porównaniu z innymi naczelnymi. Nikt nie wątpi w wyższość ludzkiego intelektu, ale pośród podstawowych potrzeb człowieka nie ma takich, które nie były obecne również u naszych bliskich krewnych. Tak jak i my, małpy toczą zmagania o władzę, czerpią przyjemność z seksu, pragną bezpieczeństwa i czułości, zabijają w walkach o terytorium i najwyżej cenią zaufanie i współpracę. Owszem, my mamy komputery i samoloty, ale nasza psychologiczna natura pozostaje naturą żyjącego w stadzie ssaka naczelnego.

Właśnie dlatego zorganizowaliśmy w zoo wielkie sympozjum dotyczące tego, co pracownicy opieki zdrowotnej i specjaliści w zakresie nauk społecznych mogą wynieść dla siebie z badań nad naczelnymi. Ja byłem tam oczywiście jako prymatolog, ale w jednej z kuluarowych dyskusji również się czegoś nauczyłem. Rozmawialiśmy o źródłach uzasadnień moralności. Jeśli rangi tym uzasadnieniom nie nadaje siła wyższa, to kto albo co ją zapewnia? Kolega zauważył, że podczas gdy Holendrzy stawali się przez ostatnie dekady społeczeństwem coraz bardziej świeckim, równocześnie pogłębiał się problem z autorytetami moralnymi. Nikt już nikogo publicznie nie poprawia, a ludzie stali się w rezultacie mniej kulturalni. Zauważyłem, jak zebrane przy stole osoby zgodnie kiwają głowami. Czy było to zwykłe rzucanie gromów przez sfrustrowane starsze pokolenie, zawsze gotowe narzekać na młodszych od siebie? Czy też da się jednak dostrzec taką prawidłowość? Sekularyzacja zachodzi w całej Europie, lecz jej moralne konsekwencje są słabo zrozumiane. Nawet niemiecki filozof polityczny Jürgen Habermas – ateistyczny marksista jak się patrzy – doszedł do wniosku, iż być może zanik religii nie jest całkowicie korzystny, stwierdzając, że: „coś straciliśmy, gdy grzech zamienił się w winę”.

Dylemat ateisty

Nie jestem wszakże przekonany, iż moralność potrzebuje odgórnych uzasadnień. Czy ich źródłem nie możemy być my sami? Sprawdziłoby się to w przypadku współczucia, ale być może również w kwestii naszego poczucia sprawiedliwości. Kilka lat temu wykazaliśmy, że naczelne z radością wykonują zadanie za plasterki ogórka, dopóki nie zobaczą, że ich towarzysze dostają w nagrodę winogrona, które smakują o wiele lepiej. Osobniki nagradzane ogórkiem zaczynają wtedy być rozdrażnione, odrzucają swoje warzywka i zaczynają protestować. Jedzenie, które jeszcze chwilę wcześniej było odpowiednie, stało się nagle nie do przyjęcia w rezultacie spostrzeżenia, że ktoś inny dostał coś lepszego. Nazwaliśmy to zjawisko awersją wobec nierówności (ang. inequity aversion), a temat ten zbadano od tego czasu na przykładzie innych zwierząt, w tym psów. Pies wielokrotnie wykona sztuczkę bez nagrody, ale zacznie się buntować, gdy tylko inny pies dostanie za tę samą sztuczkę kawałek kiełbasy.

Takie odkrycia mają konsekwencje dla rozumienia ludzkiej moralności. Według większości filozofów do prawd moralnych dochodzimy na drodze rozumowania. Nawet jeśli nie odwołują się oni do Boga, to wciąż proponują odgórny proces formułowania zasad, które są następnie narzucane ludziom jako wzorzec postępowania. Ale czy rozważania moralne doprawdy sytuują się na takich wyżynach? Czyż nie muszą one być zakotwiczone w tym, kim i czym jesteśmy? Czy umielibyśmy na przykład naprawdę przekonać ludzi, by dbali o innych, gdybyśmy wszyscy nie byli do tego skłonni z natury? Czy miałoby sens odwoływanie się do bezstronności i sprawiedliwości, gdybyśmy nie byli zdolni do silnych reakcji w obliczu ich braku? Wyobraźcie sobie obciążenie poznawcze, gdyby każda podejmowana przez nas decyzja musiała być na bieżąco weryfikowana na podstawie z góry narzuconej logiki. W zupełności zgadzam się ze stanowiskiem Davida Hume’a, że rozum jest niewolnikiem uczuć. Od początku istnienia naszego gatunku mamy odczucia i intuicje moralne i w tym zakresie zauważamy również największą ciągłość między nami a innymi naczelnymi. Zamiast rozwijać moralność od zera na drodze racjonalnej refleksji, jako zwierzęta społeczne otrzymaliśmy solidne wsparcie z poziomu naszej ewolucyjnej przeszłości.

Nie nazwałbym jednak szympansa „bytem moralnym”. Dlatego, że same odczucia nie wystarczą. Dążymy do wypracowania logicznie spójnego systemu i angażujemy się w debaty dotyczące tego, jak kara śmierci odnosi się do argumentów za świętością życia czy też jak niewybierana świadomie orientacja seksualna może być moralnie zła. Te debaty są specyficznie ludzkie. Brakuje dowodów, że inne zwierzęta osądzają stosowność działań, które nie odnoszą się bezpośrednio do nich samych. Wielki pionier badań nad moralnością, fiński antropolog Edvard Westermarck, wyjaśniał, iż emocje moralne pozostają bez związku z bieżącą sytuacją. Wiążą się one jednak z tym, co dobre i złe na bardziej abstrakcyjnym poziomie, charakteryzującym się bezinteresownością. Właśnie to wyróżnia ludzką moralność: dążenie do uniwersalnych standardów połączone z misternym systemem uzasadniania, nadzorowania i karania.

W tym miejscu pojawia się religia. Pomyślcie o takich przykładach narracyjnego ugruntowania współczucia, jak przypowieść o miłosiernym Samarytaninie albo o wyzwaniu rzuconym naszemu poczuciu sprawiedliwości, jakim jest przypowieść o robotnikach w winnicy, ze swoją słynną konkluzją: „Ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi”. Dodajcie do tego upodobanie do nagród i kar godne samego Skinnera – od dziewic spotykanych w niebie po ogień piekielny czekający grzeszników – oraz wykorzystywanie naszego pragnienia bycia „godnym pochwały”, jak nazwał je Adam Smith. Ludzie są tak bardzo wyczuleni na opinię publiczną, że wystarczy nam przyklejony do ściany obraz przedstawiający dwoje oczu, żebyśmy zachowywali się dobrze. Religia zrozumiała to dawno temu i wykorzystuje obraz wszystko widzącego oka jako symbol wszechwiedzącego Boga.

Przypisywanie religii nawet tak skromnej roli pozostaje jednak dla niektórych nie do przyjęcia. W czasie kilku ostatnich lat przyzwyczailiśmy się do ostrej ateistycznej argumentacji, że Bóg nie jest wielki (Christopher Hitchens) lub że jest urojeniem (Richard Dawkins). Nowi ateiści nazywają siebie „bystrzakami” (ang. brights), dając tym samym do zrozumienia, że wierzący nie są równie bystrzy. Pogląd świętego Pawła, że to niewierzący żyją w ciemności, zastąpili oni jego przeciwieństwem: tylko niewierzący ujrzeli światło. Zalecając pokładanie zaufania w nauce, chcieliby oni osadzić etykę w światopoglądzie naturalistycznym. Podzielam ich sceptycyzm w odniesieniu do instytucji religijnych i tamtejszych „naczelnych” – papieży, biskupów, kaznodziejów z megakościołów, ajatollahów i rabinów – ale co dobrego może wyniknąć z obrażania tych wszystkich ludzi, dla których religia stanowi wartość? Oraz, co istotniejsze, jaką alternatywę ma do zaproponowania nauka? Nie jest rolą nauki wyjaśnianie sensu życia ani tym bardziej mówienie nam, jak mamy postępować. Brytyjski filozof John Gray wyraził to w następujących słowach: „(...) nauka to nie czarnoksięstwo. Przyrost wiedzy zwiększa możliwości ludzi. Nie sprawia jednak, że przestają oni być tym, czym są” (Gray 2011: 235). My, naukowcy, potrafimy ustalać, dlaczego rzeczy są, jakie są, albo jak działają, i dlatego wierzę, że biologia pomaga nam zrozumieć specyfikę naszej moralności. Ale oferowanie na tej podstawie rad moralnych uważam za przesadę.

Nawet najbardziej wojujący ateista, jeśli dorasta w zachodnim społeczeństwie, nie może uniknąć przyswojenia podstawowych zasad chrześcijaństwa. Coraz bardziej zeświecczeni Europejczycy z północy kontynentu, których kultury znam z własnego doświadczenia, pod względem wyznawanego światopoglądu uważają się w dużej mierze za chrześcijan. Wszystko, co ludzie gdziekolwiek osiągnęli – od architektury po muzykę, od sztuki po naukę – rozwijało się w powiązaniu z religią, nigdy osobno. Nie dowiemy się więc, jak moralność wyglądałaby bez religii. Wymagałoby to wizyty w takiej kulturze, która nie jest i nigdy nie była religijna. Fakt, że takie kultury nie istnieją, powinien dać nam do myślenia.

Bosch zmagał się z tą samą kwestią – nie z byciem ateistą, co w jego czasach nie wchodziło w ogóle w grę, tylko z rolą nauki w społeczeństwie. Obecne na jego obrazach małe postaci z odwróconymi lejkami na głowach albo widoczne w tle budynki w kształcie kolb destylacyjnych i pieców nawiązują do wyposażenia laboratoryjnego. Bez względu na to, jak dziś myślimy o nauce, warto zdawać sobie sprawę, że początkowo nie była ona zbyt racjonalnym przedsięwzięciem. W czasach Boscha popularność zdobywała alchemia, dziedzina związana z okultyzmem i pełna szarlatanów, których malarz przedstawił z wielkim humorem naprzeciw ich łatwowiernych widowni. Alchemia stała się nauką empiryczną, dopiero gdy wyzwoliła się spod tych wpływów i wypracowała procedury korygowania własnych błędów. Pytanie o to, jak nauka mogłaby wpłynąć na morale społeczeństwa, wciąż pozostawało jednak niejasne.

Rycina 4

Rycina 4. Na obrazach Boscha pełno jest nawiązań do alchemii, mistycznej prekursorki chemii. Najbardziej rozpoznawalna postać z Ogrodu... – znana jako „człowiek jajo” albo „człowiek drzewo” – ma na głowie karuzelę z jakimś dymiącym, przypominającym kobzę ustrojstwem, którego powszechnie używano jako naczynia alchemicznego.

Inne naczelne nie mają oczywiście tych problemów, ale nawet one starają się tworzyć pewien typ społeczności. Rozpoznajemy w ich zachowaniu te same wartości, o które i my dbamy. Zaobserwowano na przykład, że szympansice odbierają szympansom po walce broń i zmuszają niechętne samce do pojednania. Ponadto samce stojące wysoko w hierarchii regularnie pełnią funkcję bezstronnych arbitrów rozstrzygających spory w społeczności. Te ślady troski o społeczność świadczą według mnie o tym, że elementy budulcowe moralności są starsze niż ludzkość i że nie potrzebujemy Boga, by wyjaśnić, jak wykształciła się jej współczesna postać. Pomyślmy jednak, co by się stało, gdybyśmy usunęli religię ze społeczeństwa. Trudno mi sobie wyobrazić, jak nauka i światopogląd naturalistyczny mogłyby zapełnić pustkę po niej i stać się inspiracją dla dobrych uczynków.

Na koniec mojej tygodniowej wyprawy transatlantyckiej, w podróży powrotnej, znalazłem czas na pokładzie samolotu na przeczytanie prawie siedmiuset odpowiedzi na wspomniany wcześniej blog Moralność bez Boga?. Komentarze były w większości konstruktywne i pomocne, wyrażały przekonanie, że w kwestii źródeł moralności nic nie jest czarno-białe. Niestety, wbrew moim intencjom, ateiści nie mogli się powstrzymać od przytyków pod adresem religii. Zrozumienie potrzeby religii jest dla mnie zdecydowanie ważniejszym celem niż jej atakowanie. Główny problem ateizmu, czyli (nie)istnienie Boga, wydaje mi się koszmarnie nudny. Co zyskujemy, emocjonując się kwestią czegoś, czego istnienia lub nieistnienia nikt nigdy nie dowiedzie? W 2012 roku Alain de Botton uderzył w czuły punkt, rozpoczynając swoją książkę Religion for Atheists („Religia dla ateistów”) od zdania: „Najnudniejsze i najmniej produktywne pytanie, jakie można zadać na temat jakiejkolwiek religii, dotyczy tego, czy jest prawdziwa – w sensie bycia przekazaną ludziom z nieba, w akompaniamencie trąb” (de Botton 2012: 11). Dla niektórych osób pozostaje to wszakże jedyny temat do rozmów. Co sprawiło, że staliśmy się do tego stopnia małostkowi, iż zachowujemy się, jakbyśmy dołączyli do klubu dyskusyjnego, w którym można tylko wygrywać lub przegrywać?

Nauka nie jest odpowiedzią na wszystko. W czasach studenckich dowiedziałem się o „błędzie naturalistycznym” i o tym, że szczytem arogancji naukowców byłoby myślenie, że ich praca może rzucić światło na różnice między dobrem a złem. Warto zauważyć, iż było to niedługo po II wojnie światowej, która przyniosła wiele zła uzasadnianego przez teorię naukową o braniu ewolucji we własne ręce. Naukowcy byli uwikłani w ludobójczy przemysł, przeprowadzając wprost niewyobrażalne eksperymenty. Dzieci zszywano razem, tworząc bliźnięta syjamskie, na żywych ludziach przeprowadzano eksperymenty bez znieczulenia, a kończyny i oczy przeszczepiano chirurgicznie w różne miejsca ludzkiego ciała. Nigdy nie zapomniałem tego mrocznego powojennego czasu, kiedy każdy naukowiec, który mówił z niemieckim akcentem, był podejrzany. Chociaż amerykańscy i brytyjscy naukowcy również nie byli niewinni, gdyż to właśnie im zawdzięczaliśmy na początku wieku eugenikę. To oni popierali rasistowskie prawa imigracyjne i przymusową sterylizację głuchych, niewidomych, chorych psychicznie i niepełnosprawnych fizycznie, jak również przestępców i członków mniejszości rasowych. Operacje chirurgiczne przeprowadzano w tych celach w tajemnicy, a ich ofiary odwiedzały szpitale z innych powodów. Ci, którzy nie chcą obarczać winą za te nikczemne działania nauki i woleliby mówić o pseudonauce, powinni wziąć pod uwagę, że eugenika była poważaną dyscypliną akademicką, praktykowaną na wielu uniwersytetach. W 1930 roku instytuty prowadzące badania w tej dziedzinie istniały w Anglii, Szwecji, Szwajcarii, Rosji, Ameryce, Niemczech i Norwegii. Teorie eugeniczne były wspierane przez wpływowe postaci, w tym przez prezydentów Stanów Zjednoczonych. Ojciec założyciel eugeniki, brytyjski antropolog, człowiek wszechstronnie wykształcony, sir Francis Galton, został członkiem Towarzystwa Królewskiego i otrzymał tytuł szlachecki na długo po tym, jak zaczął głosić idee udoskonalania rasy ludzkiej. Szczególnie warto zauważyć, że w odczuciu Galtona przeciętny obywatel „nie był dość szlachetny, by sprostać wymaganiom codziennej pracy w nowoczesnej cywilizacji” (Pearson 1914: 91).

Moralne bankructwo owych idei odsłonili dopiero Adolf Hitler i jego poplecznicy. Nieuchronną konsekwencją tych wydarzeń był raptowny spadek wiary w naukę, zwłaszcza w biologię. W latach 70. XX wieku biolodzy wciąż byli powszechnie utożsamiani z faszystami, na przykład podczas gwałtownych protestów przeciw „socjobiologii”. Jako biolog jestem rad, że te dni wrogości dobiegły końca, lecz równocześnie zastanawiam się, jak ktokolwiek mógłby zapomnieć o tej przeszłości i wychwalać naukę jako naszego moralnego zbawcę. Jak to możliwe, że od głębokiej nieufności przeszliśmy do naiwnego optymizmu? Chociaż jestem przychylny naukowym badaniom moralności – moja praca stanowi ich część – nie mogę zrozumieć apelowania do nauki, by ustaliła najważniejsze ludzkie wartości (jak chciałby Sam Harris w podtytule swojej książki Pejzaż moralny). Czy pseudonauka jest już przeszłością? Czy współcześni naukowcy są wolni od moralnych uprzedzeń? Przypomnijcie sobie badania nad syfilisem w Tuskegee zaledwie kilka dekad temu albo aktualne zaangażowanie lekarzy w tortury w Zatoce Guantánamo (jak donoszą redaktorzy czasopisma PLoS Medicine 2011). Jestem głęboko sceptyczny wobec moralnej czystości nauki i w moim odczuciu jej rola nigdy nie powinna wykraczać poza dostarczanie uzasadnień dla moralności.

Źródłem nieporozumień wydaje się iluzja, że dobremu społeczeństwu potrzeba tylko więcej wiedzy. Kiedy odnajdziemy już główny algorytm moralności – tak prezentuje się tok rozumowania – będziemy mogli bezpiecznie oddać wodze nauce, a ta zagwarantuje wtedy dokonywanie najlepszych wyborów moralnych. To trochę tak, jakby myśleć, że uznany krytyk sztuki musi być również wielkim malarzem albo krytyk kulinarny doskonałym szefem kuchni. Ostatecznie, krytycy oferują przecież wnikliwy wgląd w naturę dzieł danego kunsztu. Są w posiadaniu odpowiedniej wiedzy, dlaczego zatem nie mielibyśmy pozwolić im tworzyć? Specjalnością krytyków jest jednak ocena post hoc, a nie tworzenie. Twórczość wymaga intuicji, umiejętności i wizji. Nawet jeśli nauka pomaga nam docenić mechanizm działania moralności, nie znaczy to, że może nim zawiadywać i nie powinniśmy tego od niej oczekiwać bardziej niż po kimś, kto wie, jak powinny smakować jajka, moglibyśmy się spodziewać, że jajko zniesie.

Rozumienie moralności jako zbioru niezmiennych zasad lub praw, które my jedynie odkrywamy, ma swoje źródło w religii. Pozostaje właściwie bez znaczenia, czy to Bóg, ludzki rozum, czy nauka formułuje te prawa. Każde z tych stanowisk łączy fakt odgórnego narzucania rozwiązań z główną przesłanką, iż ludzie nie wiedzą, jak się zachowywać, i ktoś musi im to wytłumaczyć. Co jednak, jeśli moralność tworzy się w codziennych interakcjach społecznych, a nie na jakimś abstrakcyjnym poziomie mentalnym? Co jeśli jest ona osadzona w emocjach, które przez większość czasu wymykają się starannej kategoryzacji, w której tak lubuje się nauka? Jako że w niniejszej książce chodzi przede wszystkim o argumentowanie za podejściem oddolnym, będę oczywiście do tej kwestii wracał. Moje poglądy są zgodne z tym, co wiemy o mechanizmach działania ludzkiego umysłu, z instynktownymi reakcjami poprzedzającymi racjonalizacje oraz ze sposobem, w jaki ewolucja kształtuje zachowanie. Dobrym punktem wyjścia jest uznanie doniosłości naszej historii ewolucyjnej jako zwierząt społecznych i tego, jak owo pochodzenie wpływa na sposób, w jaki się wzajemnie traktujemy. Takie podejście zasługuje na uwagę zwłaszcza teraz, gdy nawet zdeklarowani ateiści nie mogą się odzwyczaić od częściowo religijnej moralności, myśląc, że świat byłby lepszym miejscem, gdyby tylko kapłani w białych fartuchach przejęli władzę od tych w habitach.


*Artykuł stanowi fragment książki pt. „Bonobo i ateista. W poszukiwaniu humanizmu wśród naczelnych” Frans de Waal: http://ebookpoint.pl/ksiazki/e_5113.htm (Copernicus Center Press 2014).

bonbo_ateista_ebp_720x350